"Gdy obserwowałem małe bawiące się dzieci, uderzyły mnie szczególnie dwie cechy. Pierwszą jest zdolność dziwienia się i otwartość na nowe (...) Drugą cechą jest dziecięca ufność, otwartość, zawierzenie. Dziecko jest świadome, że potrzebuje pomocy, opieki, wsparcia i potrafi z wiarą i zaufaniem o wszystko prosić. Dziecko jest symbolem spontaniczności, naturalności, prostoty, braku komplikacji" - napisał tytułem wstępu do jednej ze swoich książek Ks. Stanisław Biel, jezuita, dyrektor Domu Rekolekcyjnego w Zakopanem. Oczywiście z wiekiem większość z nas te cechy zatraca, może dlatego tak wielką radością jest obserwowanie ich pierwotnych zachowań.
W ostatnią niedzielę całą rodziną wzięliśmy udział w pieszym rajdzie Doliną Kościeliską organizowanym przez Polskie Towarzystwo Walki z Mukowiscydozą. Oczywiście nie obeszło się bez porannych nerwów związanych z obawami przed spóźnieniem i należytym wyekwipowaniem się. Tak czy inaczej w umówionym miejscu stawiliśmy się "pięć po", nikogo z naszej grupy nie zastając. Klasyczny dylemat - poszli już, czy jeszcze nie dotarli? Targani wyrzutami sumienia spowodowanymi spóźnieniem założyliśmy ten pierwszy scenariusz, tym bardziej że bileter na hasło "my z towarzystwa", przepuścił nas bez słowa. Przez kolejnych 20 minut intensywnie oglądaliśmy się za siebie, ale ponieważ nikogo nie udało nam się wypatrzeć, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że są przed nami i ruszyliśmy w pogoń, o ile pogoń jest właściwym słowem opisującym wędrowanie z trójką temperamentnych dzieci ciekawych wszystkiego dookoła.
Nasza rodzina dość szybko się rozdzieliła. Tacie jako z natury cierpliwszemu przypadła opieka nad Leną i Ignasiem (który większość drogi przespał w nosidełku). Mama ruszyła z Mają tylko od czasu do czasu przystając, żeby pozwolić nam się dogonić. Ponieważ jednak efekt takich spotkań był gorszy od spodziewanego - Ignacy na dźwięk słów mamy od razu się przebudzał, a Lena dostawała focha - w końcu mama ze starszą z córek wystartowały nie oglądając się za siebie, by ostateczny cel - schronisko na hali Ornak - osiągnąć 15 minut przed nami.
Kto ma/miał kontakt z małymi dziećmi, ten wie, że zmobilizowanie czterolatki do kilkukilometrowego marszu, któremu w dodatku nie przyświeca żaden atrakcyjny w rozumienia dziecka cel, jest praktycznie niemożliwe. Lenie mniej więcej do połowy trasy wystarczała wizja spotkania z Panem Doktorem. Ileż jednak razy można powtarzać, że doktor na pewno idzie w tej grupie, którą widać z przodu i że musimy się pospieszyć, żeby go dogonić? Lenka w końcu zaczęła podejrzewać spisek, a tata zaczynał się martwić, co będzie, jak jednak Pana Doktora nie spotkają.
Po osiągnięciu celu i spotkaniu mamy okazało się, że... wyprzedziliśmy zasadniczą grupę o jakąś godzinę. Honor i wiarygodność taty w oczach córki zostały uratowane. Jak tylko na horyzoncie pojawił się Pan Doktor, Lenka pobiegła do niego z głośnym wyrzutem na powitanie - No i gdzie ty byłeś? Od tego momentu rodzice właściwie przestali istnieć, a Lenka nie odpuszczała Pana Doktora na krok. Warto w tym miejscu wspomnieć, że wielu znanych nam rodziców uważa Pana Doktora za mało przystępnego i raczej dozującego jakiekolwiek emocje. Lenka jakoś od początku sobie go upodobała i nigdy nie miała problemów z przełamywaniem lodów, choć nawet tej niedzieli początkowo przebąkiwała coś o tym, że będzie się wstydzić.
Traf chciał, że pod koniec spotkania mama musiała pobiec do schroniska i odstać swoje w kolejce po plaster, podczas gdy grupa zbierała się do wyjścia. Lenka widząc, co się dzieje założyła swój mały plecak, stanęła w połowie drogi między nami a Pane Doktorem i krzyknęła: - Pan Doktor, idziesz już? Widząc, co się święci, nasza córka znalazła się w kropce i dopiero zapewnienie taty, że jeszcze Pana Doktora dogonimy, rozładowało napięcie. Pomachali sobie na odchodne, a tata znów miał argument, żeby mobilizować córkę do szybkiego marszu.
Piszemy o tym wszystkim dlatego, że wierzymy w dziecięcą intuicję. Oczywiście, jesteśmy też przekonani o wysokich kwalifikacjach lekarza prowadzącego nasze dziecko, ale czasami nawet najwyższe kwalifikacje nie wystarczają do ogarnięcia najtrudniejszych przypadków, a szczególnie do zmotywowania małej istoty do walki z chorobą. Pan Doktor na pewno ten dar ma i także dlatego cieszymy się razem z naszym dzieckiem na każde spotkanie. Dziękujemy, że Pan jest.
PS. A Doktora dogoniliśmy już na parkingu :)
25 lipca 2013
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
bo Pan Doktor jest bardzo przystojny :) ma dziewczyna dobry gust.
OdpowiedzUsuńAga M.