blog dla leny

To nie jest blog o chorobie. To nie jest blog o zdrowiu.

To jest blog o rodzinie. To jest blog dla naszej córki.

04 września 2013

O poszukiwaniu krasnali i dylematach muko matek

Wrocław. Wiele razy słyszałam o tym mieście, nigdy właściwie nie miałam okazji, choć trochę go poznać. Aż do tegorocznych wakacji. Na zaproszenie Kasi, dwa lata temu poznanej w Rabce mukomamy, odpowiedziałam chętnie, po czym spakowałam nieletnie towarzystwo do auta i ruszyłam w prawie 400-kilometrową drogę.

Dziewczyny, ciekawe nowego miejsca i czekających je atrakcji, drogę zniosły wyjątkowo dobrze. Nie marudziły, nie piszczały, nie chciały co chwilę siusiu, nie zgłaszały nagłego zapotrzebowania na posiłki. Może dlatego, że miały zapowiedziane, że jadąc w tak daleką trasę bez taty, musimy ze sobą współpracować. Miało to znaczyć tyle, że ja je dowiozę na miejsce i zapewnię wiele atrakcji, a one nie będą mi w trasie przeszkadzały. Nawet Ignaś, który zwykle jest mało cierpliwy w takich sytuacjach, zrozumiał, że jak chce szczęśliwie dotrzeć do celu, nie może marudzić.

Z takim podejściem i Pippi towarzyszącą nam non stop z głośników, udało nam się dojechać na Dolny Śląsk. Dwa dni spędziliśmy pod Wałbrzychem u innej Kasi, koleżanki ze studiów, gdzie dzieciaki miały okazję się przekonać, że pomidory i ogórki rosną na krzaczkach, a zerwane własnoręcznie smakują wyśmienicie, po czym ruszyliśmy już docelowo do Wrocławia.

Pierwszy dzień spędziliśmy z naszą wrocławską przewodniczką, a zarazem gospodynią Kasią i jej synkiem. Naszym celem było ZOO, do którego dotarliśmy płynąc z Ostrowa Tumskiego stateczkiem. Lena od razu zakolegowała się z Miłoszem, z którym już podczas zwiedzania zoo, w najmniej oczekiwanym momencie wyskakiwali z wypożyczonego drewnianego wózka (super pomysł na tak długi spacer!), aby zobaczyć zwierzęta, obok których właśnie przejeżdżaliśmy. Dzieciom podobały się wszystkie zwierzątka, ale największe wrażenie zrobiły na nich bodaj foki, które mogły obserwować przez szybę wielkiego akwarium.



Dziewczyny uznały pobyt w ZOO za "jak zawsze udany", a nowopoznanego kolegę Lena oceniła jako "super fajnego", ale cały czas wierciły mi dziurę w brzuchu o to, dlaczego nie ma córeczki cioci - Julki. No i jak tu odpowiedzieć niespełna pięcioletniemu dziecku, że Julki nie ma bo mamy (czyli my) boją się spotkania swoich, chorych na mukowiscydozę, córeczek. Przed naszym przyjazdem do Wrocławia omówiłyśmy temat, włącznie z zastanawianiem się czy powinnam wziąć swoją pościel i ręczniki, czy pozwolić dziewczynom na wspólną zabawę, czy w ogóle pozwolić im na spotkanie. Wprawdzie ostatnie wymazy zarówno Leny jak Julki były ok, to jednak nigdy nie wiadomo, a raczej wiadomo, że licho nie śpi. Myślę, że nasz dylemat, w świetle chociażby nowych zaleceń amerykańskiej Fundacji Mukowiscydozy (Cystic Fibrosis Foundation - CFF), która wprowadziła nowe zasady dotyczące uczestnictwa chorych w organizowanych przez siebie spotkaniach, zgodnie z którymi w spotkaniach odbywających się wewnątrz budynków może uczestniczyć w danym momencie tylko jeden chory, a w przypadku spotkań plenerowych chorzy powinni zachowywać odległość 2 metrów jeden od drugiego, był całkiem zasadny.

Chciałyśmy się spotkać, pogadać nie tylko przez FB czy telefon. Chciałyśmy, aby dzieci się poznały, a jednocześnie nie chciałyśmy narażać naszych dziewczyn na niebezpieczeństwo potencjalnych krzyżowych zakażeń. Ostatecznie przeważyło podejście, w naszym rozumieniu, zdroworozsądkowe. Dotychczas dziewczynki nie miały kontaktów z innymi dziećmi chorymi na mukowiscydozę (nie wliczając wizyt w Klinice), obydwie są w świetnej formie, spotkają się na dworze. Julce się wytłumaczy, żeby była ostrożna, mniejszą Lenę będzie się pilnowało i kolejny dzień spędzimy już wspólnie.

I co? Krótko po tym jak dziewczynki się poznały i szliśmy w stronę wrocławskiego rynku w poszukiwaniu sławnych krasnali, Lena wzięła Julkę za rękę i zaczęły sobie opowiadać o... acapelli, flutterze i innych muko-tematach. My matki, powstrzymałyśmy się obie od rzucenia się na nasze dzieci i rozdzielania ich na siłę. Po prostu później starałyśmy się aby w ciągu dnia dziewczyny nie miały zbyt wielu dogodnych sytuacji do tak silnego spoufalania się. Było to o tyle łatwe, że ze względu na różnicę wieku Julka lepiej dogadywała się z Mają, a Lena z Miłoszem.

I tak minął kolejny dzień, choć upalny i intensywny, również uznany za bardzo udany. Wprawdzie moja obietnica, że obfotografujemy każdego napotkanego krasnala, okazała się, pomimo perswazji Mai, niemożliwa do spełnienia, a po wejściu na wieżę jednego z kościołów, o mało co nie dostałam zawału, to żywię nadzieję, że jeszcze do Wrocławia wrócę.

Nasza wizyta na Dolnym Śląsku miała miejsce ponad miesiąc temu. Wczoraj Lena sobie o niej przypomniała i oznajmiła: - Mamo, a jak pojedziemy tam do tego miasta, no tam gdzie byłyśmy bez taty (Do Wrocławia - podpowiedziała Maja), no do tego Wrocławia, to pójdziemy znowu do ZOO, tylko tym razem z Julką, dobrze? No i z tym malutkim braciszkiem Julki też, ok? Kasiu, na Twoje ręce dla całej rodzinki jeszcze raz - dziękujemy za miły czas.

2 komentarze:

  1. :)) dostałam adres tego bloga w poczekalni do bronchoskopii jak tonący brzytwę nieprzymierzając, a teraz proszę... JESTEM W NIM!!! i to w wersji "wypasiony krokodyl Dundee" ;) czarne godziny diagnozy odeszły w niepamięć, niemniej jednak to ja jeszcze raz dziękuję :* i zapraszamy ponownie oczywiście!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo jak się rzadko (ostatnimi czasy) pisze, to trzeba rozwlekle :)

    OdpowiedzUsuń